Powieść gimnastyczna
Społeczność
małej wioski usytuowanej w najstarszych górach Europy nie miała
dotychczas żadnych ważkich problemów, skoro spór o
najcudniejszy miesiąc roku zaważył na pokoju i zgodzie jej
mieszkańców. Według rodziny Zagórskich najlepszy był sierpień,
przynosząc wszelkie owoce lata i zapowiedź pełnych spiżarni na
zimę. Ostrowscy upierali się przy lipcu jako odnowicielu
całorocznych marzeń o cieple i dostatku. Główczykowie cenili
koniec czerwca, bo wtedy ich wysoko wykształcony syn przyjeżdżał
do rodziców. Strzelczykowie czekając na córki i synów od końca
maja już maj mieli za najpiękniejszy miesiąc roku. Leśniewscy
upierali się przy wrześniu, zaś Piaseccy uwielbiali listopad (?
pytajnik – dlaczego:)). W sumie każdy mieszkaniec wioski miał
swoją ulubioną porę roku, czy wręcz miesiąc. Kwestia dominacji
najlepszego miesiąca miała zostać rozstrzygnięta po majowym
nabożeństwie w parafialnym kościele. Dlatego wszyscy dobrowolnie
(tu mowa o deklaratywnych ateuszach) przybyli na mszę, choćby nawet
wcześniej mieli inne plany. Spór to akademicki, nie wnoszący
nowego do kultury starej wioski. Niemniej jednak uznano, że
rozstrzygnięcie sporu załagodzi wszelkie konflikty, powstałe
również z innych przyczyn. Była już prawie osiemnasta ( godzina
18). W kościele zgromadzili się wszyscy mieszkańcy wioski wraz z
zaproszonymi gośćmi. I wszyscy byli cokolwiek zaniepokojeni, bez
jasnej, wytłumaczalnej przyczyny. Wszyscy odczuwali niepokój, bo w
powietrzu krążyła groza. Nawet wielebny Marian dziś był bardziej
uroczysty, niedostępny i jakby zawoalowany. Cały ołtarz jawił się
jak za mgłą, co onieśmieliło parafian, zwłaszcza tych bliżej
ołtarza. Uroczyste majowe nabożeństwo zostało rozpoczęte.
Kościół stanowił całkowitą enklawę i oddzielał wiernych od
rzeczywistości. Tymczasem wieś całkowicie opustoszała.
A dziwna to
była wieś, bo nie trzymano w niej zwierząt chlewnych, krów,
koni, no może kilka kur. Aż dziw, że tego dnia wszyscy przyszli
do kościoła. Bo resztą, zawsze przychodzili, z tym, że dzisiaj
również z gośćmi.
Tymczasem:
Trąba
powietrzna krążyła nad uroczą, acz bardzo biedną wioseczką
owego regionu. Wszyscy, ale to wszyscy właśnie byli na nabożeństwie
w parafialnym ubogim, drewnianym kościółku, z przemądrzałym
chudziutkim proboszczem, na lewo i prawo rzucającym klątwy,
ostrzeżenia, groźby i kary dosłownie za wszystko. Na dworze (
krakusie ! czytaj – na polu ) zrobiło się najpierw szaro,
grafitowo, potem ciemno. Ołowiane chmury zawisły niziutko wsparte
o kominy skromnych, zaniedbanych chatynek. Już te chmury
zwiastowały koszmarny kataklizm. Przeraźliwy szum wichru narastał
aż tak, że został dosłyszany wewnątrz kościoła, ale wierni
parafianie obawiali się przerwać kazanie proboszczowi, który
nigdy nie chciał dopuścić do głosu nikogo, w tym również
pryszczatego wikarego o urodzie słodkiej świnki. W tym czasie trąba
robiła swoje, zabierając do przepastnego wnętrza po prostu
wszystko, więc również po kolei chatynki, ich zagrody, komórki,
stodoły, stajenki i drzewa z korzeniami. W ten sposób trąba
wciągnęła całą wioskę, zaś w niewytłumaczalny sposób ominęła
kościół, usytuowany na jej( trąby) uboczu. Niszczycielski łoskot
wreszcie dotarł do proboszcza i ten polecił wójtowi Jeremiaszowi
– Jeremiaszu zerknijcie na zeń, cóż tak szumi niemiłosiernie.
Jeremiasz
posłusznie otworzył małe drzwiczki w odrzwiach kościoła i
zaniemówił ze zdumienia – wioski, ich wioski nie było, jakby
znaleźli się w innym świecie. Niebo przetarte, już widać sierp
księżyca, trąby zaś nie, bo swoim zbójeckim prawem powędrowała
za góry. Ludzie wychynęli na zewnątrz, podnosząc ogromny lament.
Zabrano im wszystko w jednej chwili, po wiosce pozostała łysina,
bez chat, zagród i drzew. Co teraz począć, najmądrzejszy
proboszczu. Do rana prawie wszyscy pozostali w kościele. Jedynie
najwierniejsi parafianie, ci w zasadzie bez grzechu uzyskali nocleg
na plebanii. Ogrom kataklizmu przytłoczył najmądrzejszych,
których niebawem poznacie. Nowy piękny dzień nie przyniósł
żadnego rozwiązania, Któż więc nami się teraz zajmie? No chyba
wójt Jeremiasz, wąsaty spryciarz bez matury. I tu parafianie nie
zawiedli się. Wybór Jeremiasza na wójta był znakomity, bo ten,
jak zwykle zadziałał z kopyta. Pieszo do gminy, stamtąd do
starostwa. Komisje badawcze w trzy godziny ustaliły przyczynę i
skutki dramatu. Trąba wyrządziła szkody w trzech powiatach, ale
nigdzie tak okrutne.
Po kolejnej
dobie w kościele parafianie mieli już dość wszystkiego, nawet
życia. Gdyby nie obawa przed kara bożą, na pęczki można by
zliczyć tych, co chcieli się zabić, zwłaszcza co nie mieli
rodziny w Stanach albo dzieci na zmywaku w Londynie. Na szczęście
najmądrzejszy na świecie wójt miał pomysł, taki plan awaryjny.
Otóż natychmiast swoimi ścieżkami uzyskał ogromną dotację z
Unii na odbudowę wioski. Tymczasem zaczęły się schody, bo każdy
potrzebował bardzo wiele. Jak się okazało, mieszkańcy wioski
mieli ubezpieczenie tylko od pożaru i żadnych innych gwarancji
odszkodowań. Dzielny wójt Jeremiasz zebrał wszystkich, jak łatwo
się domyślić – w Kościele i przedstawił projekt dla całej
wioski. A projekt był taki: budujemy nową wieś, bo mam fundusze
unijne, ale inną niż dotychczas, pobudujemy się w konwencji
historycznej po prostu. Zbudujemy wioskę jak za króla Popiela, albo
lepiej – za Piastów. Takie kurne chaty, wszyscy w łapciach i
sukmanach, sami pieczemy chleb ze swego zboża, gotujemy kaszę i
trochę polujemy. Debata trwała kolejną dobę. Na szczęście była
wiosna i ciepło. 68 dorosłych mieszkańców zniszczonej żywiołem
wioski zawarło pisemną umowę o jej odnowie. Wójt miał dar
przekonywania, więc odniósł sukces. Wszyscy pogodzeni perspektywą
lukratywnych skutków funkcjonowania skansenu zadeklarowali swoje w
nim
funkcje:
kowal, szewc, młynarz, znachorka ( dotychczas pani doktor z
gminnego ośrodka zdrowia) i co jeszcze tam chcecie, no, byli wszyscy
w piastowskiej wiosce konieczni. Budowa wioski trwała najkrócej w
świecie, bo jak jest idea, to wespół ja realizujemy, ciągniemy w
jedną stronę. W dwa miesiące stanął pierwszorzędny skansen,
jakiego nie powstydziliby się autorzy różnych tam stanic
kozackich, czy innych podgrodzi.
Przyjechała
wysoka komisja z daleka. Cóż, pytali cudzoziemcy z Unii, to
wcześniej tak wyglądała wasza wioska. No właśnie tak, z tym, że
dużo wcześniej, odpowiadał ten pyszałek wójt. Pieniądze nie
poszły na darmo, kiwali głowami członkowie komisji, zresztą jak
cofnąć dotację, skoro chaty pobudowane, może zresztą właśnie
były takie?
I,
wyobraźcie sobie, kolejny sukces. Bo do wioski zaczęły lawinowo
napływać grupy turystów. Wójt starał się utrzymywać
zwiedzających w przekonaniu, że jego wioska to świat zaginiony,
teraz właśnie tu, w najstarszych górach Europy cudem odkryty, zaś
ludzie tu żyją od wieków tak samo, bez najmniejszego choćby
liźnięcia cywilizacji. Te matoły z zagranicy uwierzyły bez
zastrzeżeń, bo większego prymitywu nie widać nawet w
Kazachstanie, ale wysoko wykształceni rodacy, na przykład z
Poznania, wyrażali duże wątpliwości. Tym obiekt zwiedzania
przedstawiono jako skansen. Chociaż jeden uczony skaleczył się,
niezdara, sierpem, gdy próbował swoich możliwości w żęciu i
został opatrzony przez uroczą znachorkę ( drzewiej dr Ewę)
okładem chleba ugniecionego z pajęczyną z dyskretnym dodatkiem
neomycyny, po czym rychle wyzdrowiał, nabrał wątpliwości, czy był
w skansenie. Wioska owa, potem pisał w sprawozdaniu, to jak
skamielina, jak archeologiczne odkrycie na miarę kosmosu. Żyją tam
prości, szczęśliwi ludzie, nie mają żadnej wiedzy o współczesnym
świecie, bez prądu, szkół, transportu. Ubrani w utkane przez
siebie konopne szaty, w łapciach ze słomy, ale o wielkiej życiowej
mądrości. Potrafią leczyć lepiej niż nasi medycy, czego
doświadczyłem dosłownie na własnej skórze. Zazdroszczę im i
chcę tam wrócić, bo nie ma lepszej rzeczywistości. Nabrał się
chyba? Nie on jeden, ale o tym później w szczegółach.
Tymczasem
wójt zbierał kasę, sprawiedliwie podług zasług, zaangażowania
i wysiłków producentów odległej historii, lokując ją na
imiennych rachunkach w dużym banku stolicy regionu, gdzie ukradkiem
po nocy przemykał się, najpierw konno do odległego 10 km
miasteczka, potem, jak wszyscy, busikiem Muszkieter.
Kasa była z
biletów, bo wioskę ogrodzono wysoką palisadą i obcy bez biletu
nie przemknął by się.
Jedyny
poważny problem stwarzał proboszcz. Po kataklizmie wyjedzono mu
wszystkie zapasy ze spiżarni, wszystkim, co mógł, ratował
parafian, a oni teraz zaprzestali uczęszczać do kościoła.
Dlaczego, nieborak pytał zdesperowany. No... dlatego, odpowiada
wójt, że my jeszcze są poganie, przed chrztem chrześcijańskim,
nie wiemy, co to kościół, widzi wasza wielebność, że pośrodku
wioski Światowid stoi. Proboszcz ze zgryzoty schudł jeszcze
bardziej, plebania zarosła chwastami, bo co tu ukrywać, ani on ani
wikary nie imali się prostych robót w obejściu. Gospodyni Partycja
go zwyczajnie odeszła do młynarza we wiosce. A młynarz przed trąbą
też był młynarzem, a właściwie pracownikiem młyna w Ostrowcu.
z tym, że rozwiedziony. Była małżonka młynarza zostawiła go dla
urzędnika skarbowego. Teraz nawet chciała wrócić, ale za późno,
za późno, bo w prymitywnym, skansenowym młynie królowała już
Partycja, dotychczasowa ofiara proboszcza, nigdy nie doceniona, nie
pochwalona, odwrotnie, karcona za sentymenty, uwielbienie dla
proboszcza i że flejtuchem była. We młynie umiała się odnaleźć
i nikomu trochę brudku nie przeszkadzało. Wikary również okazał
się niewierny. Namówiony przez wójta przywdział sukmanę,
zapuścił włosy, co znakomicie pasowało do jego prosiaczkowej
urody, ba, zniknęły pryszcze dzięki zdrowej diecie, zwłaszcza
spożywaniu kiszonej kapusty w dużych ilościach. Trochę po niej
pierdział, ale to nikomu ni przeszkadzało, przydając kolorytu w
jego odbiorze przez turystów, którym etatowo już sprzedawał
bilety, urzędując w maleńkiej komóreczce przy wejściowej bramie
do wioski, otoczonej spójna palisadą ze stuletnich sosen wyciętych
bez niczyjej zgody, na razie bezkarnie.
Proboszcz
chcący ugody z wójtem zaproponował, by mieszkańcy wioski przyjęli
chrzest, skutkiem czego na nowo zaczęliby uczęszczać do kościoła.
Wójt przechera odparł tedy, że chrzest przyjmą, owszem, ale od
Czecha ( tak jak w historii znanej wójtowi było) . Załamany
proboszcz powinien się udać na kurację dla poratowania zdrowia,
ale wyszło zupełnie inaczej.
Agata
sięgnęła po kolejnego papierosa.
-Mamo, czemu
tyle palisz, -zaniepokoiła się troskliwa, dorastająca, piękna
córka – co tam piszesz, mogę zajrzeć?
Najpierw
sabat czarownic, jak się szacownemu gremium spodoba, to ci pozwolę.
A, więc
idziesz na piwo?
Raz w
tygodniu chyba mogę spotkać się z przyjaciółkami
Jasne,
idź, pocieszycielko zdesperowanych przekwitów
-twoja
bezczelność przekracza wszelką normę.
Sorry,
wybacz mamuniu. Ucałowały się i Agata zabrała swoje wypociny do
kawiarni, gdzie już ubolewały nad złym losem Kika i dwie Gosie.
Zamówiła duże piwo i po paru łykach nabrała śmiałości- chcę
wam cos przeczytać. Piszę powieść. To jest początek, słuchały
zdegustowane.
Agata,
to chyba grafomanka jesteś, stwierdziła odważnie Gosia. To się
kupy nie trzyma, co ty wiesz o trąbie powietrznej, a w ogóle
bzdura jakaś, Jakie dotacje, jaka wioska, ja ci daję 0 – zero
rozumiesz?, Gosia była autentycznie oburzona, pomówmy o nas, chce
ci się fikcji?, za trudne jest
-
|